Brak nocy sprawia, że coś się porabia z czasem. Przestaje działać jego dyscyplinująca siła. W Polsce byłoby popołudnie, godzina około szesnastej, a tu patrzysz na zegar i okazuje się, że dwudziesta pierwsza. Zapada zmierzch, zapada zmierzch... i wciąż jest tak samo. Trwają rozmowy, podjadanie i podpijanie – jesteśmy u Ani i Wojtka w ich turystycznej bazie Frya Leir, o nich napiszę później więcej; która to godzina, bo nasze organizmy nie wiedzą? Ano, druga po północy, zaczyna się rozwidniać, trzeba szybko spać. Przy zapuszczonych roletach, inaczej bezsenność. Jak teraz to widzę, wycieczka do białych nocy jest dobrą odtrutką na zatrucie czasem lub zatrucie zegarem, na które uporczywie cierpimy w naszej strefie.

Droga 55
Minęliśmy Lom, początek Drogi 55: dolina Bøverdalen

Przez szybkie spanie wyjeżdżamy z Frya Leir (między Ringebu a Vinstra, na mapie patrz na północ od Lillehammer) gdy Słońce już wysoko. W Otta (Otcie? – nie wiem, czy i jak odmieniać tutejsze nazwy) skręcamy na Lom, skąd odchodzi Droga 55. Piszę ją dużą literą, bo zasługuje na to jako nazwa geograficzna par excellence. Krajobraz zmienia się jak na poglądowym filmie. Dolina staje się głębsza, bardziej wcięta, stoki wyższe i „coś” zza nich wygląda: dalsze góry, nie wiadomo jak dalekie. Na wyżynach coraz więcej śniegu. Jedziemy długo wzdłuż jezior, lub może wciąż tego samego jeziora lub rozlewiska, które raz nazywa się Vågåvatnet, raz Skim. Norweska geografia słabo odróżnia rzeki od jezior, w które się rozlewają, a jedne i drugie od dolin: te same nazwy one noszą. Po lewej, niewidoczny z dna doliny, jest przecież gdzieś niedaleko najwyższy szczyt Skandynawii Galdhøppigen, 2469 m npm.

Droga 55
Kolumna pod hotelem Elvesæter

Wybornie smakuje woda z rwącej rzeki, nie przeszkadza, że mleczno zabarwiona osadem. Nieustannie dziwię się, że wznosimy się coraz wyżej, a jednak wciąż w dolinie widać rolnictwo: gospodarstwa, obory, uprawiane poletka, koszone łąki i ogrodzone wypasy. Zaskakuje osobliwy zabytek: monumentalna kolumna, promowana nazwą Elvesæter. Czyżby świątynia elfów? Zjeżdżamy tam na chwilę na parking, okazuje się, że to hotel, a nazwa jest nazwiskiem właścicieli-założycieli. W sąsiedztwie gospodarstwa rolników, na wysokości prawie 700 metrów, więc może nie tak wysoko, nawet w tutejszym klimacie.

Droga 55
Znad stoków wyglądają coraz bardziej obiecujące połoniny

Za kolejnymi zakrętami pytamy się: czy to już? Tu? Czy to jest ten dach Norwegii, czy będzie za chwilę? Znad stoków doliny wyglądają coraz bardziej obiecujące śnieżno-skalne formacje... Zamiast zieleni drzew szarawe wrzosowiska. Krajobraz polodowcowy jak w podręcznikach geologii: dolina aż nadto U-kształtna, obłe stoki, wygładzone skalne wychodnie. Wiszące doliny, gdzie nad głównym lodowcem płynął mniejszy lodowy dopływ. Rolników z ich wyplipcianymi wioskami zostawiliśmy w tyle. Z ludzkiej ręki są tylko: szosa, i po jej stronach tyczki, żeby gdy śnieg spadnie odśnieżarki wiedziały gdzie wjechać. I linia elektryczna.

Droga 55
Granica lasu i widok na Jotunheimen: góry powyżej 2200 m.

Czy to już ta najwyższa przełęcz? Krótki postój w zatoczce, staram się uchwycić granicę lasu. Krzaczaste brzozy całkiem jak te, które kiedyś widziałem w Laponii. Z naszą doliną coś się dzieje: odchodzą od niej kolejne szerokie widoki, jakby otwierały się bramy do innego świata. Znika ciasnota, wchodzi niekończąca się przestrzeń. Jesteśmy na wyżynie Jotunheimen.

Droga 55
Wodospady koło Krossbu. Po drugiej stronie tego miejsca były śnieżne pola w dolinie.

Wodospady! Przystajemy podziwić, bo pod nimi zrobiono obszerny parking. Takie zrobione miejsca widokowe są często i wiele pomijamy. Słońce aż oślepia, niebo zalewa niebieskością, właściwie jest upał, chłód idzie od śniegu i od wody pylącej z wodospadu. Wrażeniowy nadmiar.

Droga 55
Sognefjellet, 1428 m npm, najwyższa przełęcz na Drodze 55

To tu. Trudno nie zauważyć, bo tablica trzy metry na półtora oznajmia wysokość 1428 metrów. Najwyższy punkt na drogach Norwegii. Wyżej niż bieszczadzkie połoniny, prawie jak Śnieżka. Ale na tutejszej szerokości geograficznej to strefa alpejska, gdzie śnieg zostaje przez lato. Stajemy na placyku na przełęczy. Norweskie fjell (z końcówką-rodzajnikiem pisane fjellet ) to „góra, góry”. Czyli po prostu „góry nad fiordem Sogne”. Widocznie częściej zapuszczano się w te góry od fiordu, niż od wnętrza lądu, skąd oto przyjechaliśmy.

Droga 55
Widok z przełęczy

Ostre szczyty stojące nad wyżyną ocalały – nie zostały zdarte przez lądolód – ponieważ wystawały nad lodem. Przetrwały jako nunataki. Poniżej nich jest współczesny lodowiec. Niżej zamarznięte i zaśnieżone jezioro. Taki pejzaż masz 360 stopni naokoło głowy. Nie wiadomo, gdzie ją obrócić...

Droga 55
Góry opracowane przez lodowiec

Droga 55
Nunataki jak zęby piły i żywa skała wystająca

Droga 55
Elżbieta na wyprawie na śnieżne pola

Droga 55
Cairn z białorzytką

I tu na tych wyżynach ludzie dają/dawali upust swojej namiętności do stawiania cairns czyli piramidek z kamieni. Co tu jest tak ważnego, że aż zrobiłem to zdjęcie i je tu zamieszczam? Ta kropka na szczycie kupy kamieni to ptak. Obserwowałem go przez lornetkę. Niestety, nie mam lornetki w aparacie w telefonie, dlatego musisz mi wierzyć na słowo. Ten ptak wydawał mi się dziwnie wielki, aż do chwili, gdy uświadomiło mi się, kto to jest. Białorzytka! Więc maleństwo niewiele większe od wróbla. Widziałem ją większą, bo w tym krajobrazie zawodziła ocena odległości. Ten cairn i górka pod nim były naprawdę dużo bliżej niż zrazu mój wzrok odruchowo oceniał. Białorzytki zjawiają się (przede mną) gdy coś dziwnego się dzieje, jakby chciały dopełnić niezwykłości doświadczeń i widoków. Kiedyś białorzytkę (po bardzo długim, całe lata, niewidzeniu) zobaczyłem na składzie drewna nad Irtyszem. Gdy byłem dzieckiem, białorzytki były na polach za ówczesnym domem, siadały na słupkach. Taki łącznik-connection między tymi a tamtymi czasami. Podziwiałem upór, zawziętość tego ptaszka, który przybył z dołu na te jałowizny zaraz gdy w śniegu porobiły się dziury (nie dbając, że śnieżyce wciąż tam grożą mimo lata) i ogłaszał śpiewem, że zajął ten teren. Śpiew samca-białorzytki jest sławny odkąd Messiaen włączył go do swoich dzieł. Próbuję wczuć się w umysł tej istoty, która w niewyobrażalnym dla nas trudzie i ryzyku leci tysiącami kilometrów gdzieś z Afryki, olewa – lekceważy – wypasione pola łąki po drodze i pnie się w powietrzu nad śniegami, gdzie coraz zimniej, by zająć dla siebie i spodziewanej partnerki ten kawałek kamienistej połoniny wśród lodowców. Podziw i dreszcz.

Droga 55
Droga woła...

Ale droga woła. Tak tu jest: w górę i w dół. Miejscami koryto szosy wcinano w skałę. Dobrze tu widać, po co są tyczki: bo jeszcze kilka(naście) dni temu śnieg krył razem z barierką i pilot odśnieżarki orientował się po tych tyczkach. Drogę 55 co roku zamyka się na zimę w listopadzie i pod odkopaniu ze śniegu otwiera na nowo w końcu maja. Trochę niżej stał sprzęt do tego, widać, że świeżo używany.

Droga 55
W dół, ale ciągle w górze

Jednak już przeważa kierunek w dół. Góry nie ustępują i nie wiadomo, czy prowadzić, czy się na nie gapić. Wciąż górą śnieżnie i dołem wrzosowiska, nie drzewa. Aż krajobraz znów się zmienia...

Droga 55
Przed nami dolina fiordu

Góry się wyrównują, stają się wypłaszczoną połoniną, a dolina ucieka: staje się znów stroma, jeszcze ostrzej wcięta niż po tamtej stronie w głębi półwyspu, jakby mega-dłutem wydłubana w górotworze. Dalej w jej niewidocznym wnętrzu spodziewamy się fiordu. Tam nas ciągnie! Czeka nas tysiąc z dużym hakiem metrów zjazdu aż do morza.

Droga 55
Wrzosowisko

Jeszcze podziwmy miejscowy ekosystem. Wrzosowisko z udziałem traw, na nim płaty krzewów: szarozielona karłowata wierzba (liście szare od ochronnej wełny), żywiej zielona karłowata brzoza, rudawy jałowiec.

Droga 55
Dolina z góry

Na tym zdjęciu widać mechanikę gór Norwegii i modelującego je (ba! dręczącego) lodowca. Cztery momenty ukształtowały ten teren. Najpierw powstała Tarcza Skandynawska, a właściwie prakontynent-kraton Baltica, którego częścią owa jest. Moment dwa: Baltika zderzyła się, zwarła, z Laurentią (Kanadą, Grenlandią itd.) i Awalonią (to bardziej my...) przez co wyfałdowały się Góry Kaledońskie. Które zdarła erozja: miała na to mnóstwo czasu, setki milionów lat, bo orogeneza kaledońska to 380 milionów lat temu (chociaż wymienione wcześniej kratony i ich skały są z dziesięć razy starsze), ordowik. Tak pradawne wydarzenie, jak wielkie wymieranie permskie, odbyło się w międzyczasie. No więc w końcu Tarcza Skandynawska zrobiła się równa i gładka jak Polska lub Ruś dzisiaj, jej kaledońskie góry zdarte zostały do korzeni. I tak by zostało, gdyby nie moment trzy: wzdłuż brzegu tarczy zrobiło się pękniecie, w które wlał się Atlantyk, a potem i to dość niedawno, szacuję na ledwie kilka milionów lat temu, przez to, że wykwitła plama gorąca budująca Islandię, podniosły się również brzegi sąsiednich kontynentów. Najbardziej wyniosło Grenlandię, ale również brzeg Skandynawii dźwignęło mocno do góry. Rzeki dotąd spokojnie płynące po równinie jęły się wcinać i wyrabiać głębokie kaniony, ale teren wokół nich zachowywał swój dawny równy poziom. Kiedyś to się nazywało peneplena, teraz nie wiem czemu geologowie uznali tamten wygodny termin za przestarzały. (Ja go lubię.) W Norwegii te peneplenę – archaiczną ostańcową równinę – widać jak nigdzie indziej. Jej miniaturą jest nasza w Sudetach Równia Pod Śnieżką. Ale to jest zjawisko ogólne: jeśli gdziekolwiek widzisz równe – prawie poziome – grzbiety gór, to wiedz, że kiedyś one były częścią równiny, penepleny; zostały przez pracę wody zrównane do poziomu aktualnej erozyjnej równowagi. Ziemia nie ma zdolności do tworzenia równin (o ile nie jest jeziorem lawy...), równiny wyrabiać ma moc tylko woda. Grzbiety Bieszczadów lub Łysogór są dlatego równe, że kiedyś ich nie było: zdarte były do płaskiej penepleny.

Przyszedł moment cztery: na wyżynę-peneplenę, pociętą kanionami rzek schodzących do oceanu, wkroczył lodowiec. Nie wkroczył: tu się zrobił, ze śniegu, gdy ten miał zbyt krótkie lata by stopnieć. Około dwóch milionów lat temu (lub więcej) klimat ochłodził się na tyle, że lodowce, dotąd dręczące jedną Antarktydę, wyrosły też na półkuli północnej. Zapewne pierwszą zajęły najwyżej wypiętrzoną Grenlandię, a chłód generowany przez nie tam umożliwił nie-topnienie śniegom w Kanadzie i tutaj w Skandynawii. Zlodowacenia powtarzały się. Dawniej, pamiętam, myślano, że nawroty lodowca były cztery, teraz wymienia się liczbę bardziej czterdzieści. Kilkadziesiąt razy lodowiec, a właściwiej lądolód, pokrywał ten kraj (i inne) i tyleż razy topniał. Homo sapiens przybył, gdy topniała ostatnia, najnowsza edycja lądolodu. Dlatego wydało mu się, że tamta epoka minęła i nazwał ją plejstocenem, a swoje czasy holocenem. Faktycznie było inaczej, plejstocen czyli epoka powtarzających się ekspansji lądolodów i ich wytopień, trwała i chciała trwać, jej mechanizmy nie zgasły. Tak było do niedawna, do ostatniego stulecia, kiedy ludzka cywilizacja uruchomiła potop gazów cieplarnianych, który zmienił dynamikę klimatu Ziemi. Jest mało prawdopodobne, by lądolody wróciły. Przynajmniej póki my żyjemy.

Lądolód, lodowa pokrywa Skandynawii, w której masie lód nabierał właściwość powoli płynącej gęstej cieczy, zdzierał z równin ich glebę i zwietrzelinę, wżynał się w doliny rzeczne, gdzie był odpowiednio grubszy i płynniejszy, więc tym agresywniej drążył skały, pogłębiał je (Sognefjord jest głęboki na półtora kilometra!) i poszerzał, a idąc szeroką ławą dawał im sławny kształt litery U, nie V jak wcześniej woda-rzeka.

W końcu ociepliło się i stopniał. To był moment cztery i pół. Bez tego nie byłoby widać ani Norwegii, ani innych ładnych miejsc, jak Morskie Oko lub Mazury. (Ale pamiętamy, że stopnienie powtarzał parędziesiąt razy. Kolejne lądolody wchodziły w buty i w łoża poprzedników. Bałtyk był takim ich głównym łożem.) Topniejąc zostawił moreny, czyli masy polodowcowych osadów, niektóre na dnie fiordów utworzyły miłe rolnikom niwy. Ale to będziemy oglądać później. Na razie dalej jedziemy w dół, z duszą na ramieniu przez złośliwie strome, wąskie i ostro gięte serpentyny, na których naszą toyotę usiłują mijać ciężarówki z przyczepami. Zdjęć stamtąd nie mam, bo strach nie pozwalał.

Za to pochwalę pogodę. Nie przyszło to, czego najbardziej się obawiałem: wał fenowy znad Atlantyku. (Która to cyrkulacja przeważa tu przez większość roku.) Wtedy na wyżynach byśmy wjechali w mokre gęste chmury i gucio by było widać, plus zjazd do fiordu w deszczu. Ten z nordyckich bogów, który pogodą rządzi, był łaskaw. Zesłał był już od wielu dni wyż z ośrodkiem nad półwyspem, przez co w górach co najwyżej rozwijały się deszcze konwekcyjne: ciepłe powietrze od fiordów szło w górę po stokach i nad górami formowało się w chmury od których padało, ale już raczej po ich wschodniej wewnętrznej stronie. Taki konwekcyjny deszcz (bez niżu ani frontu) naszedł nas poprzedniego dnia. Teraz nawet tego nie było: Słonce równa żarówa, niebo niebiestsze niż nad Śródziemnym, wiatru tyle, co miła klimatyzacja.