Opowiadanie przerwałem w Skjolden, gdzie jest chata Wittgensteina i zaczyna się Sognefjorden, Król Fiordów, Fjordenes konge, 205 kilometrów długi i 1308 metrów głęboki. Tak! Głęboki prawie jak Bajkał. Swoim pogiętym i drzewiasto rozgałęzionym kształtem to body of water przypomina rzekę, którą przecież był na początku, zanim krawędź skandynawskiego kratonu jęła podnosić się jakieś 2 kilometry w górę. Potem przyszła epoka lodowcowa, plejstocen, i lądolody, który wtedy tu szalały jak dzisiaj na Grenlandii i Antarktydzie, wyryły dawny rzeczny kanion w głąb i wszerz, i podcięły brzegi prawie do pionu. Miejsce, gdzie Sognefjord u swojego końca w głębi gór wypuszcza swoje odrośla, od zawsze wydawało mi się sercem Norwegii. Byłem tutaj już podczas mojego pierwszego pobytu w 1989 r., ale czasu było mało, zapamiętałem tylko strome ściany fiordu, który był od góry zakryty sufitem chmur i w dali w mgle znikał; i czarną nieporuszoną wodę. Z przyjaciółmi dojechaliśmy wtedy do Årdal i Fodnes, dalej był prom, ale musieliśmy wracać.
Teraz była świetlista, iście śródziemnomorska pogoda, zero chmur, widok tak daleki, jak góry pozwolą. Jechaliśmy ze Skjolden do Gaupne, gdzie z doliny widać było czapę lodowca (wróciliśmy tam któregoś dnia...), potem skrótem, gdzie szosa porzuca brzeg fiordu – krajobraz zmienia się co paręset metrów i oto robi się sielski, kojarzy się z jakąś Austrią, Styrią... Ale już mijając jeziora zjeżdżamy do stolicy tej mikrokrainy, do miasteczka Sogndal, pisanego też Sogndalsfjøra. Znów brzegiem fiordu, innej odnogi Sogne, znów górami, i zjeżdżamy do Kaupanger. To nasz dzisiejszy przystanek.
Kaupanger leży nad okrągłą zatoką Amlabukti. Dalsza część tej miejscowości nazywa się Amla i tam czeka na nas wynajęte lokum. To w jednym z tych domków na lewym skraju zdjęcia. Poznajemy uroczą gospodynię (a niedługo i gospodarza), dostajemy podstawowe rady, jak które drzwi zamykać – i cieszymy się! Wszystkim: obłędnymi widokami jak z pocztówek, dniem, który nie zamierza się skończyć, chociaż zegary zbliżają się do północy, zasięgiem wifi i naszym pokojem z kuchnią i łazienką.
Śnieżne góry, które widać w głębi zdjęcia, nazywają się Hausafjellet (fjell, z rodzajnikiem fjellet, znaczy góra), 1347 m, i Bleia 1717 m.
Rano ta sama super-pogoda. Kończy się rok szkolny: strzelam fotkę kąpiącej się młodzieży. Woda w zatoce fiordu jest nawet mniej słona niż w Bałtyku; widać masa rzecznej wody z gór i lodowców wypiera wodę z oceanu. Woda ciepła, jednak na dnie kamienie i muł, mało zachęcają do poważniejszej kąpieli. Przy nabrzeżu stoi prom, który samotnie czeka na początek sezonu. Drugi prom przypływa i odpływa dwa razy na dzień: za parę dni zabierzemy się nim. Zaskoczyło nas, że w tej portowej osadzie nie ma żadnego sklepu (jeździ się wyżej do grupy marketów na przełęczy), za to jest muzeum, a może dwa. W ogóle w Norwegii nie ma żadnych małych sklepów, a jeśli są, to trzeba umawiać się z właścicielem przez telefon. Ludzie kupują w marketach. Gotówkę zapomniano całkiem.
W Amla, właściwie Nedre-Amla, „bawiliśmy” bodaj pięć dni, to była najdłuższa nasza baza. Jednego dnia wybraliśmy się promem w głąb fiordu. Pogoda była bardziej niżowa, chmurno, potem się wypogodziło.
Tak
wygląda Sogne w swoim głównym nurcie.
Wpływamy w poprzeczną
odnogę idącą na południe, wąską i ze stromymi klifami:
Ale już widać koniec drogi. Nad fiordem leży Gudvangen. Z innymi pasażerami promu podziwiamy klify, wyżyny i domki-jaskółcze gniazda na brzegach. Tutaj fiord wcina się w sławną wyżynę Hardangervidda. (Vidda to inny norweski termin na „góry”.)
Już na lądzie. W oczach zachwyt.
Specjalnością Gudvangen są szkółki kajakowe. Drogie. Grupę kajaków mijaliśmy promem. Fiord jak szyba. Kajakowanie tutaj nie wymaga żadnych super-mocy.
A to widok w głąb lądu. Podziwiamy piękną trawę na dachach.
Z Gudvangen przerzucamy się dwoma tunelami do sąsiedniej polodowcowej doliny, do Flåm. Miasteczko to słynie z linii kolejowej, zwanej Flåmsbana, która stąd idzie ostro w górę, pokonuje wysokość 860 metrów na odcinku ledwie 20 kilometrów, i dołącza do magistrali z Oslo do Bergen. Bilety kupiliśmy zawczasu przez internet, wsiadamy, jedziemy. Z okien widoki... takie, że zostają w pamięci na zawsze. Tu drobna próbka.
Po drodze jest sławny wodospad, przy którym pociągi zatrzymują się na kilka minut, pasażerowie wylegają, fotki robią. My też. W środku zdjęcia w pewnej dali widać ruinę. Z głośników idzie muzyczny podkład, jakieś majestatyczne pieśni, a na ruinie zjawia się „Lorelei” (tak ją w duchu nazwałem) w czerwonych powiewnych szatach i pląsa.
Końcowa stacja Myrdal na wysokości 866,8 metra nad poziomem morza. Z tej samej wysokości u nas wchodzi się do Doliny Strążyskiej. Ale tutaj wyruszyliśmy właśnie z poziomu morza, więc ta wysokość robi wrażenie. Konieczna dygresja: niech nas nie zmylą norweskie wysokości podawane od poziomu morza. Porównania z Tatrami są złudne, póki nie wyliczymy wysokości względnych. Giewont liczony od bramy parku jest wysoki około 1000 metrów. Rysy od Morskiego Oka: 1100 m. Norweskie góry za podstawę mają fiord czyli morze. Ich wysokości n.p.m. wynoszą 1300, 1700, nawet ponad 2000 metrów. Te góry naprawdę są wyższe od Tatr! W porywach nawet dwa razy wyższe.
Słońce ostro operuje, ale tu w krajobrazie wciąż więcej zimy niż choćby wiosny. (Był 19 czerwca.) Większość pasażerów naszego pociągu przesiada się, za chwilę przyjedzie pospieszny Oslo-Bergen. My wracamy na poziom morza. Pociąg trochę się wyludnia.
We Flåm w muzeum Flåmsbany długo stoję przed zdjęciem budowniczych tej trasy. Pomysł lub projekt powstał na początku XX wieku, budowę zaczęto w latach 1920-tych, zdjęcie jest z tamtego czasu. Ukończono w 1947. Praca była prymitywna, w większości ręczna, kilofami, taczkami, końmi. Po położonych torach zasuwano drezynami. (Wyjaśniam: to wózek na szynach napędzany ręczną dźwignią.) Uderzyło mnie jasne spojrzenie, wręcz światło w twarzach tamtych młodych mężczyzn, którzy, urodzeni średnio około 1900 roku, od dawna już nie żyją. Nie w nich śladu ani cienia zniewolenia, poddania przemocy, czym niestety emanują twarze naszych chłopów, nawet z wiele późniejszych czasów. To byli wolni ludzie i wolni-równi od dawna, bo to spojrzenie i wyraz twarzy musi dojrzewać przez pokolenia. Nie ma też u nich tej chytrej lękliwej pogardy dla „niższych”, wyświecającej z podobizn naszej szlachty, niby przecież wolnej. To jednak jest inna jakość ludzi. Widoczna już wtedy, sto lat temu. Zaimponowała mi też troska współczesnych twórców tego muzeum, którzy wszystkich tych prostych robotników rozpoznali i uwiecznili z imion i nazwisk. Dwóch z nich, piąty i szósty od lewej, w środku grupy, zapewne ojciec i syn, nosi nazwisko Flåm, jak ta miejscowość.
Flåm jest, jak na norweskie miasteczko, nawet gwarne i ludne: wielu przyjezdnych, markety, gastronomia, ławki do posiedzenia. Pozazdrościć luzu na parkingach: na nie Norwegowie nie żałują miejsca. Ale wkrótce je opuszczamy, w drogę, Toyoto, przed nami trzy kolejne tunele, dwa krótkie, za to trzeci liczy aż 24,5 kilometra. To Lærdalstunnelen, który w chwili otwarcia w 2000 r. był najdłuższy w świecie! (W kategorii tuneli drogowych, nie kolejowych.) Jedzie się nim 20 minut; ja mam wrażenie, że trwało to – jednak – dłużej. Ale mogę liczyć czas psychologiczny... Faktycznie, tunel jakby się nie kończył i trudno pohamować klaustrofobiczne myśli. Co kilometr są tabliczki, ile jeszcze do końca. W środku są trzy jaśniej i kolorowo oświetlone poszerzenia (caves, jaskinie wg Wikipedii): w razie jakichś awarii i gdyby kierowca nie mógł wytrzymać. Ciekawe, że w tutejszych tunelach są zakręty przy wjazdach i wyjazdach. Domyślam się, że pomyślano tak na wypadek wojny, żeby wnętrza tunelu nie można było ostrzelać, a falę uderzeniową od wybuchu łatwiej było wytłumić. (To jest przykład tych myśli, które człowieka nachodzą w długich tunelach...)
Gdy byłem nad Sognefjordem trzydzieści parę lat temu, tego tunelu nie było (innych też nie) i szosa pięła się na wysokość 1200 metrów. Wyżyna w którą wcięto tunel wznosi się na 1809 m. Lodowce na niej leżą.
Domyślam się, jak bardzo szosy, tunele i mosty nad cieśninami zmieniły Norwegię. Zanim je zbudowano, czyli całkiem niedawno, może jeszcze w latach 1960-tych, Norwegia była funkcjonalnym archipelagiem, zbiorem „wysp”, czyli zamieszkałych osad nad fiordami, większych i mniejszych, które nie miały między sobą innej łączności jak wodą – statkiem, promem lub łodzią. Kontakt lądem był trudny, a często niemożliwy. Kiedy kontynent Europy gwałtownie się „ukolejawiał”, Norwegię ów proces w dużym stopniu ominął. Koleje zbudowano tylko na głównych osiach, z południa z Oslo wygodnymi dolinami na północ do Trondheim i dalej, oraz na zachód przez góry do Bergen. Bocznych linii do mniejszych miejscowości (i całkiem dużych też) nie budowano, zapewne z powodu kosztów i terenowych trudności, może z powodu braku miejsca na stromych ścianach fiordów. Kolej z i do Flåm była wyjątkiem, nie regułą. Dopiero „ekosystem samochodowy”, ciągniony wszędzie z wielkim zapałem, wyrwał Norwegię, a przynajmniej jej fiordlandy z pierwotnego stanu archipelagu wysp-osiedli przyklejonych do polodowcowych górskich stromizn, zdanych na wodę, na macki morza.
Szukałem, rozglądałem się za tamtą dawną, archipelagiczną i morską Norwegią, ale jej nie znalazłem. „W małych portach, gdzie pusto cały rok, kapitanów spotyka się co krok” (śpiewała Maryla Rodowicz) – tego już nie było. Modernizacja wszystko zatarła. Nie widać, by ktoś fiordami woził towary ani łowił ryby. Łodzie i statki ustąpiły miejsca samochodom, a koleje przegapiły swój moment. Nagrodą jest skomunikowanie, connectivity. Ten kraj, jak większość ludzkiego świata, zamienia się w jedno wielkie miasto, gdzie tunele łączą dzielnice.
Miedzy wylotem 25-kilometrowego tunelu a fiordem leży miasteczko Lærdal (lub Lærdalsøyri; nie wiem kiedy dodaje się takie lub inne końcówki). Stąd jeszcze jednym tunelem, 7 km długim, pod wyżyną 1134 m npm. jedzie się do Fodnes, gdzie po drugiej stronie Sognefiordu (przez który promem) jest Mannheller, gdzie wjeżdżasz w tunel 3 km pod wyżyną 760 m, za którym szosa już do domu, do Kaupanger.
Jedna
z willi w Lærdal
Po drodze miasteczko Lærdal (lub Lærdalsøyri) zachwyciło nas, spędziliśmy sporo czasu przyglądając się zabytkowym domom, robiąc zdjęcia i próbując jakoś nazwać to, co widzimy. Chciałoby się tam wrócić... Jednak tutaj, co kilka razy zauważyłem, życzenia spełniają się, chociaż niekiedy zbyt dosłownie. Pewna przygoda, a właściwie zagapienie się sprawiło, że z domu w Kaupanger-Amla musieliśmy jeszcze tego samego wieczora wrócić po coś do Lærdalu, więc jeszcze raz przez dwa tunele i prom pojechaliśmy „tam”, i ta samą drogą tunel-prom-tunel z powrotem. Szczęśliwie dzień był długi, bez ciemności zmuszającej do spania.