Kiedy obserwuję psy, ich relacja ze mną i z ludźmi w ogóle każe myśleć o naszych przyszłych stosunkach z AI. Jest wysoce prawdopodobne, że systemy AI już niedługo, za kilka lat, pewnie najdalej za dwadzieścia, prześcigną nas ludzi i ludzkie zespoły, i instytucje w sprawności, szybkości i w „szerokości” kognicji i zarządzania środowiskiem. Prześcigną nas inteligencją i to inteligencją praktycznie stosowaną, nie tylko w abstrakcjach takich jak gra w szachy lub w specjalnościach, jak generowanie obrazów na podstawie opisu-promptu. Co wtedy będziemy robić? Czy będziemy chodzić za AI i jej się przypodobywać? Czy będziemy rywalizować w konkursach, które AI będą nam urządzać, by nas czymś zająć? Pewnie niektórzy z ludzi wypną się i zamkną w swoich sprawach, którymi AI się nie interesuje... Ale pomyśl o psach, które odcinają się od człowieka? Przecież takie długo nie żyją.

Kiedy obserwuję psy, widzę też, jak spokojnie można radzić sobie w życiu, i to przez spore miliony lat, nie mając inteligencji ludzkiego rodzaju. Howard Gardner odkrył wielość inteligencji: wśród nich posługiwanie się językiem czyli inteligencja językowa, występuje w rozwiniętym kształcie tylko u ludzi (nie wiadomo, od jak dawna), inne zaś, np. inteligencja cielesno-kinestetyczna lub przestrzenna, są ogólno-zwierzęce, przy czym i psy, i koty i dowolne ptaki biją nas ludzi w tych obu. Wszystkim prócz człowieka gatunkom, które żyły i żyją na Ziemi, wystarczały tamte inne inteligencje (które u nich podziwiamy!), a dopiero człowiek pozyskał inteligencję językową, wraz z umiejętnością mówienia, a za nią innymi sztukami języka.

Dlaczego to tak długo trwało? Kręgowce nie musiały mieć języka przez (drobne) pół miliarda lat. Język więc, jak widać, nie jest szczególnie pro-ewolucyjnym wynalazkiem. Które czynniki go wypromowały u ludzi, a właściwiej u przed-ludzkich homininów? Życie w grupie i rozbudowana struktura społeczna – tak, to na pewno. Ale społeczność nie jest ani ludzką, ani nawet prymacką wyłącznością, bo tak żyją i walenie, i drapieżce jak psy, wilki, lwy, surykatki, i poczciwe parzystokopytne, choćby krowy lub koziorożce. A przecież żadne nie mówią, chociaż walenie być może tak.

Była hipoteza, że początkiem przemian ku inteligencji, ku językowi i świadomości było wykształcenie wielkiego mózgu, mającego nadmiar kory, która czekała i aż się prosiła o wykorzystanie jej do myślenia. Wielki mózg miał się zaś wykształcić zrazu nie do myślenia, tylko celem przetrwania, gdy zostawał przegrzany podczas pogoni za zwierzyną w południe w afrykańskim skwarze. Wg tej hipotezy pra-ludzie łowili zwierzęta, lecz nie mając po temu ani naturalnych „narządów łownych” (bo nie mieli kłów ani pazurów), ani zrazu narzędzi, zabijali zwierzęta zamęczając je pogonią. Guziec, antylopa, zebra padały podczas pogoni z przegrzania, prześladujący je człowiek przeżywał. Nadmiar substancji mózgowej czynił tak, że nawet jeśli część tkanki przestawała funkcjonować od udaru termicznego, to pozostawała część, która pozwalała zachować przytomność. To miał być bardzo sprawny i szybki ewolucyjny test: kto urodził się ze zbyt małym mózgiem, umierał młodo przy pierwszych próbach polowań z pościgiem.

Jednak, zauważmy, nawet w wielkim mózgu nie musi powstać zdolność do używania języka. Innym równoległym warunkiem było uspołecznienie, czyli życie i współdziałanie w stadach. Mówię o języku, ale zwykle tym szczytem, który przypisuje się człowiekowi, jest świadomość. Świadomość trudno zdefiniować, jednak nie wątpimy, że nie-ludzkie zwierzęta ją mają: psowate jak wilk, pies, lis; koty i te mniejsze, i jak lew, tygrys, irbis większe, ptaki jak przynajmniej krukowate i papugi... Ale myślę, że świadomość w sensie poczucie, że „ja tu jestem”, jest wśród zwierząt pospolita i nie ogranicza się do tych istot, które jakoś z nami próbują się po swojemu porozumieć.

Jednak język, tak jestem przekonany, znakomicie poszerza i wzmacnia świadomość, jak i sztukę myślenia w ogóle. Również czytanie (napisanych znaków) poszerza świadomość, a jeszcze bardziej używanie komputera wraz z internetem i jego bazami wiedzy, i z pewnością dołączy do tej listy AI, bo już to robi. Język byłby zaś pierwszym pozamózgowym, pozacielesnym (pozatkankowym) narzędziem do myślenia.

Skoro więc język nikomu nie był potrzebny przez co najmniej pół miliarda lat ewolucyjnego życia kręgowców, to co (ki diabeł?!) włączyło go u ludzi? Wielki mózg, ale jego rola wydaje się jednak wątpliwa, by były homininy, które poszły w małomózgowość, jak hobbity z Floresu. Uspołecznienie, tak, ale mieli je nie tylko ludzie.

Był jeszcze jeden nie wspomniany dotąd czynnik, który promował inteligencje, ale zrazu nie tę językową, tylko w sensie ogólnego orientowania się w sytuacji i ogarniania co się dzieje w polu działania bardzo wielu elementów. O czym myślę? O życiu i aprowizowaniu się pra-ludzi przez kleptopasożytnictwo. Co to jest? Podbieranie drapieżnikom ich zdobyczy, zabitych przez nie zwierząt. Wydaje się, że był to protoludzki sposób na życie (czyli ich nisza ekologiczna) i to przez jakieś dwa miliony lat jeśli nie dłużej. Ludzie lub proto-ludzie w ten sposób w istocie używali „prawdziwych” drapieżników w roli własnych narzędzi. Zabijali zwierzęta hienami, lwami, gepardami... Dlatego w Afryce, gdzie odbywał się ten etap ludzkiej ewolucji, wyginęło wiele gatunków tamtejszych dużych drapieżców, w tym tygrysy szablozębne, tamtejsze niedźwiedzie i najciekawszy z nich gatunek, wiwera Leakeya – wszystkie miały tę właściwość, że polowały samotnie. Przeciwnie, te wielkie drapieżce, które przetrwały napór ludzki, poszły w stadność: lwy, hieny, likaony, u nas wilki. Stadu ludziom trudniej było sprostać. Kleptopasożytnictwo było w istocie prawdziwymi wojnami, które hordy pierwszych ludzi (lub jeszcze półmałp, ale już sprawnie prostych i dwunożnych) wytaczały drapieżnikom. Ludzie działali grupą, gdzie jedni straszyli i drażnili „bestie” ryzykując zabicie lub poranienie, drudzy porywali ciepłe lub wciąż żywe zdobycze, trzeci dzielnie tamtymi dowodzili. Sztuka wojny z wielkimi drapieżnikami – wojny o żywność – wymagała podziału pracy, wymagała starannego planowania działań (bo instynktowne zachowania, jak u psowatych, przestawały wystarczać), wymagała komend! – oraz zarówno ich rozumienia i to w wojennym stresie, i precyzyjnego oddawania przez nie aktualnej sytuacji. Praludzie musieli zacząć pojmować, co znaczy „naprzód” i „odwrót”, gdzie jest „prawo” i „lewo” i czego od nich szef chce w danej chwili.

Wiwera Leakeya
Wiwera Leakeya –afrykański duży drapieżnik, który nie przeżył ludzkiego kleptopasożytnictwa.
Z Wikipedii.

Język był ewolucyjnie promowany w warunkach wojny. Istnieje hipoteza, że język był na początku narzędziem i sztuką kobiet („females”) i służył do plotkowania, czyli do ustalania pozycji w grupie. Tak, prawda, ale przecież nie było tak, że kto niedostatecznie posługiwał się językiem w plotkarskiej funkcji, to nie przeżywał. Bo ewolucja działa tak, że promuje ten czynnik, którego posiadacze rzadziej umierają lub mają więcej potomków (co często wychodzi na jedno), i przeciwnie, gdy defekty tamtego czynnika są letalne. Kto nie był dość biegły w języku służącym do narad i planów przed kleptopasożytniczą wycieczką na lwa lub hienę (lub tamtą już wymarła wiwerę wielkości wilka), i nie dosyć rozumiał komendy i wołania już podczas akcji, gdy szablozebny szedł na niego lub na towarzysza (a nie miał przecież ani strzelby ani dzidy, jedno i drugie późnym wynalazkiem; mógł ledwie chwycić złamaną gałąź lub kamień; gołe ręce i stopy były na nic w starciu z kłem, pazurem) – ten ginął i geny jego. Podobnie jak ginęły geny zbyt małych mózgów, gdy wiwer Lakeya brakło i trzeba było samemu gonić elanda lub tp., wystawiając zwierza i siebie na zabójczy gon i żar.

Sztuka języka i sztuka wojny powstały i wyewoluowały wraz z kodującymi je genami w kontekście kleptopasożytnictwa. (Pamiętajmy, że kleptopasożyty nawet działające w pojedynkę ewoluują ku bystrości, ku wysokiej inteligencji nawet gdy bez takiego języka jak ludzki, ewidentnym przykładem kruk.)

Następnym krokiem było zastosowanie tamtych wynalazków – wojny i języka – w konkurencji między społecznościami ludzkimi. Pomiędzy różnymi „plemionami”. Na tym etapie ewolucyjna presja stała się jeszcze bardziej wymagająca, mordercza i radykalna. Ludzkie grupy były sekcjonowane pod kątem komunikacyjnej sprawności, tak to ogólnie nazwijmy. Działo się tak aż do najnowszych czasów. Hiszpanie nad Meksykanami i Peruwianami (Aztekami, Inkami) mieli w zasadzie jedną przewagę: w organizacji. Byli lepiej zorganizowani, mieli ściślej wyznaczone cele i sprawniej wykonywali rozkazy. Ich konie, strzelby i pancerze były rzeczą stanowczo mniejszą. Podobną przewagę mieli Amerykanie (ci z USA) nad Lakotami lub Apaczami: organizacja, cele i rozkazy. W ich czasie doszedł jeszcze jeden potężny wynalazek: zdalna łączność: mieli telegraf.

Robert Rybicki, autor cudownego wersu-epikrytu „mnich bez cech psich” twierdzi, iż „cały ich [Angielskojęzycznych] rozwój cywilizacyjny [przez to jest bardziej bogaty], bo wnoszę, że im krótsza informacja, tym szybciej dzieją się zadania czy biznesy.” („Esej o stopach”.) Więc nie przypadkiem epoka Nowoczesności, z jej nauką i silnikami, została zapoczątkowana w języku sprawniejszym od mów sąsiadów i poprzedników. Co z chińskim?

Skoro Darwinowsko-Spencerowska gra w survival of the fittest idzie teraz na boisku sprawności języka, komunikacji i adekwatnego oddania (render/ing – widzisz, ang. ma odpowiednie słowo na to, my nie...) stanu rzeczywistości (dlatego ginie chrześcijaństwo na urojeniach posadowione), to naprawdę warto zastanowić się nad naszymi stosunkami z AI.

(Jeśli/gdy będę wiedzieć lub domyślać się więcej, napiszę.)