Po przeczytaniu książki Tomasza Zaryckiego „Peryferie” (2009) i zwróceniu uwagi na generującą niebywałe napięcia oś radialną – t.j. oś/osie między centralami a peryferiami – uświadomiłem sobie, że osie radialne wraz z ich szaleństwami budują-i-rujnują (jeden czasownik na to stanowczo powinien być! Kreta lub buldożer sobie wyobraź) nie tylko narody i regiony, ale podobnie szaleją w innych wymiarach ludzkiej kondycji. Książka Zaryckiego postawiła mi uszy, nastawiła anteny (machte mir aufmerksam – tym razem de. lepiej nazywa odnośne zjawisko niż pl. lub en.) na moją osobistą kondycję państwowo-polską i regionalnie-mazowiecko-milanowską, na moje osadzenie w przynależnościach i dyskursach polskich, europejsko-unijnych, inteligenckich i inteligencko-post-zaboro-rosyjskich... Gdy myślę o sobie, chętnie bym widział dodany do tego wymiar Polaków rodzinnie głębiej zanurzonych (lub ubłoconych) w Rosji niż przeciętna dla Postkongresówki. Może o tym jeszcze napiszę, może nie. Ale.
Sprawa należy do dociekań pod tytułem „kim jestem?” lub „kim jesteśmy?”, tzn. kim jestem ja razem z Meinesgleichen? („Podobnymi do mnie, takimi jak ja” – jedno z tych genialnych słówek, których poza niemieckim nigdzie nie ma.) Oczywiście, ci „tacy sami” nie kończą się na mieszkańcach wspólnego kraju, regionu, miasta, czy „pola historycznego” czy społecznej klasy. Przecież jeszcze silniej niż do plemienia mieszkańców Milanówka należę do plemion... No właśnie, do których?
W tytule wyliczyłem, raz, astrologów, dwa, buddystów i post-buddystów (sam jestem tym „post” i to w dwóch sensach, patrz dalej*), po czym pozostaje (trzy) obszerna i wybitnie niejasna kategoria osób, które jakoś przeszły przez doświadczenia jeszcze bardziej niejasnego new-age, do której zaliczam się jak najbardziej. Powinienem dodać, po czwarte, polskich szamanistów, bo to kolejne moje plemię, ale może ich uda się zblatować z niuejdżowcami.
Wyszło więc na to, że sam sobie (być muszę) nie tylko sterem, żeglarzem, okrętem, ale także sam sobie socjologiem. A na socjologii nie znam się, nie uczono mnie, podstaw nie mam. Trudność.
Z punktu widzenia szaleństw osi radialnej astrologia i buddyzm zajmują podobną pozycję: są off center, poza centra(la)mi, są jako pewna ludzka formacja, ekscentryczne. Mówię oczywiście o buddyzmie w moich okolicach, bo gdzie indziej w świecie bywa nawet religią panującą czyli establishmentem. Może astrologia też np. w Indiach ma bardziej centralną pozycję, ale interesuje mnie wyłącznie tutejsza perspektywa. Astrologia ma naturę nauki podwójnej, bo (primo) nauki badającej i poznającej świat, (secundo) nauki stosowanej bo poradniczej. Pod tym względem najbardziej zbliżona jest do podobnie podwójnej psychologii: też poznającej i radzącej (jak żyć). Ale psychologia ma uniwersyteckie umocowanie, a astrologia jest pseudonauką, czyli z greckiego „kłamiącą”. Jest czymś, co usiłuje udawać naukę. Czy robi to gorzej, czy lepiej, i jak to robi, to już zostawiam sobie do bardziej szczegółowych rozważań. Można to widzieć jeszcze pod innym kątem: astrologowie usiłują robić to, co do nich należy, tzn. radzić ludziom w oparciu o położenia planet, to po pierwsze, i po drugie, usiłują dowiadywać się, w jakim stopniu ich porady są słuszne, tzn. na ile i w oparciu o jakie zasady mają rację. Jednym i drugim zajmują się pozostając pod przemożną presją nauki: nie dlatego, żeby naukowcy jakoś na nich naciskali (presji wobec nich używali) – to nie, bo przedstawiciele nauki wolą astrologii nie widzieć, najlepiej, gdyby jej nie było. Astrologowie pozostają pod presją nauki, ponieważ sami nauką się zajmowali (a niektórzy nauką, pewną jej dziedziną, zajmują się aktualnie) lub ją znają z takiego lub innego słyszenia lub czytania. Prócz tego nasza egzystencja jest tak przeniknięta nauką i jej wzorami, że robiąc coś, co ma pewien swój aspekt poznawania świata, nie sposób nie wejść w naukowe buty. (Sławny badacz pojawiania się zmarłych, Raymond nomen omen Moody, też usiłował czynić to naukowo.) Oczywiście, astrologowie, od czasu odrodzenia astrologii w końcu 19-go wieku, w te buty nauki weszli. Ale, jak powiedziałem, uniwersyteckiego umocowania nie uzyskali (-śmy) i ten defekt uporczywie pozostawia ich (nasz i mój) byt w stanie niedokonania, podobnie jak byt narodowy Kurdów, którzy nie dostali ani nie wywalczyli uznania bycia narodem państwowym.
Buddyści są w o tyle lepszym położeniu, że mają otwarty kanał poboru uznania z bycia „religią”. Wiadomo, religie mają uznanie wysokie... – o ile tylko jedna nie usiłuje anihilować wszystkich innych. Ale u polskich buddystów i post-buddystów to też wcale nie jest jasne. Może dlatego, że ogół-mainstream uporczywie podejrzewa ich, że udają i przebierają się, że nie są „prawdziwi”. Oj oj. Co słowo, co przypadek, co punkt, to problem. Kiedy ja to rozplączę?
*: Post-buddystą jest osoba, która przez buddyzm z jego praktykami, nauczaniem i tożsamością przeszła. Post-buddyzmem są „szkoły”, które z buddyzmu wzięły pewne elementy, np. medytację siedząc (zazen), ale inne odrzuciły i nie są uznawane ani same nie uznają się za „buddyzm”.
Winieta: fragment z fotografii „Chains-anchor-chains-rusty-old”, Pixabay.com, autor Uriel Shuraki.