Czytam „Peryferie” Tomasza Zaryckiego. Książka wciągająca, inaczej bym się nią nie chwalił. Mam ją dostępną w najgorszej formie: jako pdf, bo nawet nie mobi na kindlu. Wiadomo, pedeefów na kindlu czytać się nie da, tzn. niby się da, ale się nie da. Dlaczego naukowe i fundamentalne książki nie istnieją w stałym dostępie jako ebooki? Wyczerpany nakład papierowy jeszcze jakoś można wytłumaczyć, chociaż też nie bardzo, bo są sposoby na druk na żądanie nawet 1 sztuki, – ale brak kopii mobilnych? Wstyd, wydawcy.

Do rzeczy. W tamtej książce prócz mnóstwa innych rzeczy, autor rozważa cztery miasta, które toczą w Polsce swoje centryczno-peryferyjne gry. To Warszawa, Kraków, Poznań i Katowice, właściwie Aglomeracja Katowicka. Przy okazji odkrywa duchy tych miast. Bo, zgodzimy się, miasta mają swojego ducha, lub swoje duchy. (Ciekawe, że słowo „duch” ma dwa warianty: jeden z liczbą mnoga: duch, duchy, drugi bez liczby mnogiej, sama pojedyncza. Sam waham się w tym miejscu, jak pisać i który wariant mam na myśli.) Co o duchach – lub osobowościach – Warszawy, Krakowa, Poznania i Aglo-Katowic pisze prof. Zarycki, może kiedyś streszczę. Sam kiedyś silnie doświadczyłem zmiany ducha miasta, w którym mieszkałem, kiedy (lata temu) przeprowadziłem się z Łodzi do Warszawy. (O Łodzi Zarycki nie wspomina.) Okazało się – już po przenosinach – że Łódź postrzegałem jako tajemniczą, mroczną, podziemną, nocną, pochmurną i wilgotną, pełną zaułków i uchyłków, gdzie „coś” za węgłem czyha, a także obfitującą w ruiny i porzuceniska-zaniedbaniska, i wyburzeniska. Pełną organicznej historii nawarstwiającej się, ale jednocześnie dziwnie młodą, niedawną, jakby spod miasta, które już zdążyło się zestarzeć, wychynała dębowa puszcza, która tu była. Fakt, o którym dowiedziałem się znacznie później, że w Bedoniu w granicach obecnej Łodzi, jakoś za króla Stanisława Augusta ubito ostatniego na polskim niżu (nie w Litwie ani w górach) niedźwiedzia. Czy w Bedoniu już wystawili pomnik temu ostatniemu ursowi? Pytam? Postrzegałem też Łódź jako tocząca nocne życie wypełnione długimi rodaków rozmowami, ważniejsze niż dzienne pozory, przy tym tajne, alternatywne i opozycyjne, z wiecznie infantylną nutą.

W Warszawie nic z tego nie było, miasto było proste, szerokie, jasne, określone, nazwane i bez tajemnic, nawet słoneczne, a na pewno przestrzenne. Żyjące za dnia, śpiące w nocy, żadnego pomieszania. Wszystko po kartezjańsku proste, od A do B taka oto droga...

Dzisiaj po latach widzę tę różnicę między mroczną, podziemną i plemienną Łodzią, a jasną, otwartą i „uogólnioną” Warszawą, jako odpowiadającą różnicy między III a IV ćwiartką horoskopu lub jako różnicę między sektorami w oktotoposie Patrice’a Guinarda: „Solidarność” (lub „Trzymanie się Razem”) versus „Otwartość”. (Guinard nazwał je wprawdzie inaczej, ale koniec dygresjom.)

Ta różnica między Łodzią a Warszawą, Solidarnością i Otwartością – w końcu między yinem i yangiem – doszła do głosu w polskich przemianach (Yi) politycznych: po rządach PO, Tuska i Otwartości, złośliwie nazywanej kompradorstwem (o kompradorach Zarycki w referowanej książce też pisze!) przyszło swojactwo z Kaczyńskim czyli horoskopowe „Trzymanie się Razem”.

W moich życiowych przygodach miasta, chociaż w nich żyłem i mieszkałem, lekceważyłem. Traktowałem jako epifenomen, może konieczną, ale duchowo mało istotną nadbudówkę nad prawdziwym światem Natury. A przecież, jak teraz znajduję, warto przyjrzeć się duchom miast. Mieszkam w Milanówku, za miedzą jest Grodzisk (Mazowiecki), miasta z wyraźnie odmiennymi duchami. Dalej Żyrardów, też całkiem inny. Jak nazwać duchy miast, by nie powtarzać opowieści o ich historii?

Niewiele miast znam na tyle, żeby jakoś odebrać i nazwać ich ducha (ich duchy). Co wynika z mojej ogólnej małej ruchawości. Zasiedzialcem przeważnie byłem i jestem. Kiedyś mocno przeżyłem Łódź, ale było to bardzo dawno temu i możliwe, że tamte moje odczucia przestały się zgadzać z rzeczywistością. Kilka razy bywałem w Krakowie i coś z jego ducha wąchałem. Gdańsk w jakimś stopniu znam dzięki czytaniu Janusza Waluszki. Kiedyś byłem – nie pamiętam, raz czy dwa razy? – w Szczecinie i wyjechałem uderzony jego stołecznością, trwałym śladem dawnej książęcej stolicy Pomorza, Pommern, Pomeranii. Zaglądałem do Wrocławia, który wciąż jest dla mnie zagadką: co to?, a Zarycki wprawdzie osobno i szczególnie o nim nie pisze, ale przytacza jako konkurenta dla Krakowa i Katowic, bijącego tamte rozmachem, nowoczesnością i pro-europejskością. (Od czasu tamtej książki mija ok. 20 lat, więc to i inne mogło się zmienić.)

Przydałby się jakiś ogólny dyskurs o duchach miast. Żeby więcej o tym pisano i więcej można było przeczytać. Albo nawet – marzenie! – spotkać się w gronie miejskich duchoznawców, Urban Spirit-Knowers.


Książka czytana: Tomasz Zarycki „Peryferie. Nowe ujęcia zależności centro-peryferyjnych”, Warszawa 2009.