Przeczytałem „Jest tylko jedna droga do wzrostu liczby ludności Polski” w e-Gazecie Wyborczej, autor Janusz Majcherek. Na czym polega ta jedyna droga? – „Nie ma innej drogi do wzrostu liczby ludności Polski oraz zmiany jej struktury, czyli odmłodzenia społeczeństwa, niż imigracja.” Ale po co, jaki cel tego? Z tekstu jasno wynika, że mamy (my Polska) ścigać się, kogo więcej. Który z krajów Europy powinniśmy przegonić w konkurencjach „gdzie więcej ludzi” (tu Autor zawstydza nas Hiszpanią, która już ma 48 milionów, a my uporczywie zatrzymaliśmy się na tych nędznych 38), gdzie szybciej ich przybywa (na czele stawki jest Szwajcaria) i gdzie jest większa dzietność (największa we Francji 1,86, co wciąż dużo za mało w porównaniu z 2,1, która dopiero dałaby reprodukcję prostą).

Czy ściganie się, kogo więcej, kogo szybciej przybywa i u kogo jest największa dzietność nie jest przejawem ogólniejszego obłędu wzrostu? Że ma być stale większy PKB na głowę, więcej energii w takich lub innych nośnikach, większa konsumpcja mięsa i oleju palmowego, więcej plastików, samochodów, powierzchni pod asfaltem i betonem, większa produkcja drewna, większe odłowy ryb w morzach? Coraz większe zawłaszczenie ekosystemu Ziemi?

Oczywiście, więcej ludzi to większe zawłaszczenie. Za nim zużycie i zniszczenie. Zniszczenia czynią niezależnie od ich zamożności, chociaż wciąż pojawiają się niusy, jakoby biedni przez to byli lepsi i niszczyli mniej, bo emitują mniej CO2. Fakt, zamożni bardziej zaskorupiają Ziemię betonem i zrzucają więcej gazów cieplarnianych, ale ubodzy bardziej wyjadają i inaczej wyniszczają zagrożone gatunki, jak łuskowce w płd.-wschodniej Azji i w Afryce czy śpiewające ptaki, które miliardami są wyłapywane w Azji i trzymane (raczej zadręczane) w klatkach, takie lokalne hobby. Warto zainteresować się tym, co jest nazywane bush-meat czyli pożeranie wszelkich dziko żyjących zwierząt w krajach tropikalnych, nie tylko tych z najniższym PKB. Tysiąc biedaków na kilometrze kwadratowym zbrojnych w ogień, wnyki i bydło uczyni z tej ziemi pustynię tak samo jak tysiąc bogaczy zbrojnych w elektrownie wiatrowe, samochody i kombajny do układania nawierzchni. Prócz tego biedni rozwijają się i bogacą i nie ma chyba nikogo, kto by im nie życzył wzbogacenia – więc to, że dzisiaj emitują mało CO2, nie zwalnia ich lub ich potomków od większej emisji za kilkanaście lat.

Import ludzi nie jest nowością. Ameryka (Północna) tym sposobem „się” stworzyła. Część ludności, siły roboczej, kupiono na afrykańskich targach, nie przewidując, że ich potomkowie wyjdą kiedyś na wolność i nadzieją się na mur przesądów rasowych. Autor tekstu w GW nie wspomina nic o zróżnicowaniu tych ludzi, których Polska powinna pośpiesznie zaimportować. Jak zrobić, żeby ich zintegrować z istniejącym społeczeństwem, a jednocześnie nie krzywdzić przymusową akulturacją? I jak samemu przy tym pozostać sobą? Czy jest jakikolwiek kraj na świecie, państwo, które by rozwiązało ten problem? Jasne, można mówić, że USA nie zintegrowały Afrykanów, bo tamtejsi Biali „byli źli” i hodowali przesądy. Ale pytanie, czy „my” jesteśmy dosyć dobrzy?

Wołanie o „siłę roboczą” – żeby uzupełnić niedobór pracowników – świadczy o tym, że poszerzane są prostackie technologie, w których zysk jest wypracowywany poprzez postawienie kolejnych ludzi wykonujących proste czynności. Czyli: więcej chłopa do łopaty! Lub do przykręcania śrub. Na miejscu władz ekonomicznych państwa zastanowiłbym się, czy tego kierunku rozwoju (raczej pseudorozwoju) nie pora zastąpić bardziej sensownym.

Imigracja odtwarza podziały klasowe. Tworzy nową niższą klasę, złożoną z imigrantów. W ten sposób wraca się do stanu, który już dawniej został rozpoznany jako niekorzystny i był przez rozwinięte kraje Europy, także Polskę, starannie niwelowany od dziesięcioleci. A teraz to dzieło się sypie, klasowe podziały odrastają.

Imigracja może być górna lub dolna. Górną stanowią ludzie wykształceni, mający wysoki kapitał kulturowy i społeczny, i potencjalnie zamożni, chociaż często cierpiący przejściową biedę. Dolną są osoby z niskim lub bez wykształcenia, z niskim kapitałem k. i s., którzy najmą się do prostych prac lub zostaną na zasiłkach i swojego nowego domu nie wzbogacą. Bez tego zróżnicowania dyskusja o imigracji jest mało sensowna.

Oczywiście, że kraje-biorcy ludzi wolą mieć u siebie imigrację wysoką, a ta niska jest raczej zawadą lub wynikiem wyznawanych ideologii. Ale ta sama imigracja wysoka jest stratą dla kraju-dawcy. Z kolei kraj-biorcę stawia w roli podobnej do wojennego agresora. Agresor wszczyna wojnę aby np. zawłaszczyć złoża surowców u sąsiada, jak Niemcy w 1870 zawłaszczyły Lotaryngię z rudą żelaza. Kraj biorca imigracji wprawdzie nie napada, ale zawłaszcza inny cenny zasób sąsiada: ludzi o wysokiej inteligencji, przedsiębiorczości i wykształceniu, oraz umiejętności kształcenia się. Drenuje inne kraje z mózgów, brain-draining. Wstyd jaki powinni odczuwać biorcy (Anglia wobec Polski, Polska wobec Ukrainy) bierze się też stąd, że imigranci praktycznie zawsze na obczyźnie obsadzają niższe szczeble społeczne niż robiliby to u siebie, a więc ich zdolności nie są dobrze wykorzystywane. Wyjątki są, ale nieliczne i tym sławniejsze, jak Conrad w Anglii, Tesla lub Miłosz w Stanach, Niemen z Białorusi w Polsce. Jest jeszcze prócz wysokiej imigracja szczytowa, międzynarodowi fachowcy, ale tych nazywa się inaczej: nie imigrantami, tylko ekspatami.

Aby lepiej zrozumieć imigrację, można porównać ją do zjawisk lepiej znanych. Takim była odnowa społeczeństwa polskiego w okresie początku nowoczesności w II połowie XIX wieku wraz z miastami, fabrykami, kolejami i dokumentami ze zdjęciem. Wtedy też z ciemności (obscurity) chłopskiego bytu wyłonili się Jóźwiakowie, Szymańscy, Pokorowie, Sokale i inne linie moich przodków. Chłopscy wychodźcy do miast mogą być w jakimś stopniu modelem dla imigrantów. Być może wizja narodu Polski złożonego w 90% z potomków chłopów byłaby przerażająca dla tradycjonalistów z początku owego wieku? Może faktycznie taka była. W Polsce udało się wessać chłopów i miejskich postchłopów do korzennie szlacheckiego narodu, ale gdzie indziej było inaczej. Uwalniający się z przedłużono-feudalnej niewoli Czech nie chciał stać się Niemcem, ani Słowak czy Rumun Węgrem, i co nas dotyka, Litwin ani Ukrainiec też nie chciał zostawać Polakiem. Czy armia złożona w połowie (lub więcej) z młodzieńców noszących imię Muhammad zechce bronić Niemiec? (Europy?, Zachodu?)

USA, Kanada, W. Brytania, Australia przynajmniej jednego problemu nie mają: imigranci mówią do nich w ich własnym języku. Ale w Niemczech, jak słychać, już tamtejszy język nie bardzo lubią. Czy będzie tak, że w Polsce (lub w Czechach, Rumunii, Litwie...) z klasą imigrantów będziemy rozmawiać po angielsku? W pewnym duńskim filmie tubylcy między sobą mówią po swojemu, ale z imigrantką Polką w szkolnym angielskim. Kluczem tu jest prestiż języków, wybitnie wysoki dla angielskiego, niższy dla niemieckiego, chyba zerowy dla PL, CZ, RO, LT... Języki Międzymorza są dla przybyszów ledwie koniecznością, nie prestiżową aspiracją. Polski język miejski, później radiowo-telewizyjny miał zniewalający prestiż dla mieszkańców polskich wsi i peryferii, tak, że przełączyli się nań dobrowolnie, podobnie jak żydowscy imigranci ze wschodniej Europy w USA, którzy zanim zaczęli angielski szlifować na uczelniach, uczyli się go jak kto znał od siebie nawzajem. Czy coś z tego może powtórzyć się teraz i u nas?

Jest pewne, że będziemy mieć obie grupy problemów: i z maleniem i starzeniem się populacji, i z niesterowną imigracją.


Winieta: fragment ze zdjęcia byka bawołu afrykańskiego z białą czaplą, Wikipedia.
African_buffalo...