O tym jak postrzegamy Internet i jego miejsca, wiele też mówi zwrot: „jestem na stronie...”. Internetowe miejsce, strona, witryna, ma wiele właściwości książki, czasopisma lub afisza. Jednak o ile powiesz: „czytam książkę” lub „czytam afisz”, to nie powiesz „jestem na książce” ani „jestem na afiszu”. Tzn. to drugie powiesz, ale będzie to znaczyło nie, że ty czytasz afisz, tylko że o tobie tam jest napisane. Jakoś tak się stało, że od początku, od pojawienia się stron internetowych, jeszcze gdy były prymitywne i mało różniły się od kartki z maszynopisem lub właśnie afisza, pojawiło się postrzeganie ich jako miejsca do wejścia. Jako miejsca, do którego się wchodzi. Czyli tak jak postrzegamy dom, mieszkanie, sklep, klub lub salon. Salon, przypominam, to jest cześć domu służąca do przyjmowania gości.

Ciekawe, że od początku Internetu nastąpiło rozszczepienie używanej w nich techniki przekazu na email i stronę. Przy tym ani „na” email ani „do emailu” nie wchodzi się, maile/emaile po prostu się czyta, ponieważ oparte są na metaforze listu. A strony – na metaforze salonu. W tym takich salonów, które same salonami są przecież metaforycznie, jak „salon” fryzjera lub inne, po prostu, sklepy. Ciekawe, po drugie, że pomimo 30 lat eksperymentowania z różnymi formami w Internecie, luka-różnica pomiędzy metaforycznymi listami (mailami) a metaforycznymi salonami (stronami) nie została na powrót zszyta. Więcej: są ponawiane próby zszycia i używania stron jako maili (do czytania) i maili jako stron (do „wchodzenia”) – i te próby nie udają się, a ich syntezy w postaci komunikatorów pozostają jakoś niepełne i niewygodne.

Ideę lub metaforę wchodzenia, kiedy ją zauważono, zaraz amplifikowano, wymyślając słowo portal. Portale, czyli „bramy” miały tym się różnić od stron lub witryn, czy sites, że prowadziły dalej, do kolejnych podstron czyli sub-salonów. Jest w tym nawiązanie do galerii sklepów po wspólnym dachem. Słowo portal było modne ok. 20 lat temu, teraz przestarzało.

Co jest takiego w internetowym site, że narzuciło metaforę wchodzenia? Pośrednikiem było okno, to znaczy metaforyczne zrównanie aktywnego pola na ekranie z oknem, przez które widzi się coś dalej, świat po drugiej stronie szyby. Faktycznie, jest szyba i jest rama, i coś widać, więc okno na ekranie odpowiada oknu w ścianie. A skoro okno, to (po polsku) witryna. Ang. site wskazuje też na metaforę miasta, które się zwiedza. Internet jako wielkie wirtualne miasto, sieć jak sieć ulic, w nim miejsca (sites) gdzie się zatrzymujemy.

Chodzimy po Internecie i mamy w nim miejsca-gazety (np. Oko.press), miejsca-banki, miejsca-sklepy, miejsca-targowiska (Allegro), miejsca kina. Miejsca urzędy, gdzie wypełniamy urzędowe formularze lub studiujemy instrukcje do nich (Chcę się liczyć). Mamy „społecznościówki”, z najbardziej ofensywnym Facebookiem. I z nim mam problem, bo najmniej w nim podobieństwa do czegokolwiek w realu. Gdyby to, co robimy w Internecie, porównać do zamieszkiwania, to FB byłby mieszkalnym wieżowcem, wielkim blokiem lub blokowiskiem, hotelem lub „akademikiem”. Z tą różnicą, że „mieszkasz” w nim za darmo, ponieważ właściciel pobiera myto od dostawców reklam, których reklamy ci podrzuca, i to mu pokrywa koszty i przynosi zysk. Przy tym FB wykonał masę pożytecznej wynalazczej pracy, np. zminimalizował wysiłek potrzebny do wprowadzenia nowych treści, zarówno tekstowych jak foto-wideo-graficznych. Zautomatyzował – tak, że chyba bardziej już się nie da – cytowanie (udostępnianie, re-publikowanie) innych stron. Wchłonął formy przekazu i interakcji, które przed nim działały osobno: czat, mail, grupę dyskusyjną, wideokonferencję. Ale coś za coś. Za cenę potwornej standaryzacji. Miasto dla miliardów mieszkańców, gdzie wszystkie pokoje, chociaż każdy z telewizorem, natryskiem i widokiem na Giewont, są jednakowe.

Rozumiem, że standaryzacja była nieuchronna, żeby ten system mógł w ogóle działać. Prócz tego fachowcy tworzący FB wykonali pewne prace de-standaryzacyjne, na przykład takie, że FB działa we wszystkich chyba istniejących i zapisywanych językach. To jest godne podziwu. (Standaryzacja na tym odcinku byłaby, gdyby wszystkich zmuszano do angielskiego.) Ale są minusy, które nie wynikają z rozmiaru przedsięwzięcia. Taka wadą jest brak historii. FB jest doskonale a-historyczny, bezpamięciowy, bez czasu przeszłego. Przypomina – jeszcze jedna metafora – pociąg, który pędzi, coś za oknem widzisz, coś mignęło, jakaś stacja, chwila postoju, ktoś wysiadł, ktoś dosiadł: wszystko, co porusza twoją uwagę, odbywa się teraz. Nie wrócisz. Co wczoraj lub 3 dni temu: nieważne, zapomnij. FB ma taki właśnie 3-dniowy czas przeszły. Chociaż jego algorytm co parę tygodni przypomina ci, co pisałeś/publikowałeś rok lub trzy lata temu, to nie ma mechanizmu zwiedzania historii. Możesz przewijać taśmę z postami wstecz, ale po 3 dniach dasz za wygraną, bo i tak nie znajdziesz tego, czego szukasz lub mógłbyś szukać.

Więc nie jest tak, że FB (i jego mniej successful naśladowcy) zabił dawny slow-net. (Slow-net jak slow-food. Bo FB to fast-net, to McDonald’s Internetu.) Tzn. prawie zabił, ale jego niewykorzystana nisza ekologiczna nadal istnieje, nie zerwano jej gleby, nie zalano betonem.

Co zrobić, by przywrócić slow-net? Idę myśleć.